Rok 1999 okazał się dla Mike'a Oldfielda rokiem wytężonej pracy. 
Nikt chyba nie spodziewał się, że ten muzyk, któremu po powrocie do rodzimej Anglii 
zależało przede wszystkim na spokoju i powrocie do normalnego życia, nagra dwie płyty 
w ciągu kilkunastu miesięcy. Tym bardziej, że były to albumy, jak się okazało, 
diametralnie różne. Pierwszy z nich, to oczywiście Guitars, drugi - The Millennium Bell.
    Kiedy po wydaniu Guitars, nagranej w iście rekordowym tempie, 
rozeszła się wieść, że Oldfield pracuje nad kolejnym albumem, wszystkich fanów artysty 
ogarnęło zdziwienie. Tym bardziej, że miał to być album nie byle jaki. Zbliżał się 
koniec tysiąclecia, świat ogarniała gorączka milenijnych przygotowań, a Mike postanowił 
uczcić to specjalną płytą, na której postanowił zilustrować muzyką najważniejsze 
wydarzenia mijającego milenium. I jakby tego było mało, zapowiedział, że ma być to 
największy i najlepszy album w jego karierze.
    Jako że Internet i tym razem przyszedł z pomocą fanom 
artysty, mogliśmy więc śledzić praktycznie krok po kroku pracę nad albumem, wówczas 
określanym jeszcze jako Millennium Bell Project. Przyznam się, że pierwsze wieści 
przedstawiały się co najmniej obiecująco. Przede wszystkim uderzała różnorodność stylów, 
które Oldfield zamierzał na płycie zawrzeć: od rapu (sic!), poprzez kawałki wokalne, 
aż do przemówień Winstona Churchilla włącznie. Doniesienia mówiły o rozbudowanych 
partiach chóralnych, czarnych śpiewakach, melorecytacjach Nelsona Mandeli, orkiestrze 
symfonicznej, poruszającym hymnie na nowe tysiąclecie... Wyglądało na to, że Mike 
rzeczywiście chce dokonać czegoś, co stanowiłoby nową jakość w jego muzyce. Ciekawość 
budził też dobór wydarzeń, które miałyby służyć za kanwę poszczególnych kompozycji. 
Oprócz tak oczywistych, jak narodziny Chrystusa czy II wojna światowa, pojawiały się 
wieści mówiące o rycerzach Okrągłego Stołu i prohibicji w USA. Całości dopełniał fakt, 
że firma Roland zaprojektowała dla Oldfielda na tę okazję specjalny dźwięk dzwonu, 
nazywając go zarazem... Millennium Bell.
    Pierwotnie album miał ukazać się w Noc Sylwestrową, jednak 
prawdopodobnie ze względu na trudności logistyczne zaniechano realizacji tego pomysłu. 
W Europie pierwsi fani mieli okazję zapoznać się z płytą pod koniec listopada 1999, 
zaś w Polsce na początku grudnia. Ze względu na to opóźnienie, z ciekawością 
oczekiwaliśmy pierwszych wrażeń słuchaczy z zagranicy. Opinie były mieszane: część fanów 
twierdziła, że jest to rzeczywiście album wspaniały. Ale znacząca większość wzdychała 
z rozczarowaniem: "I to ma być największe dzieło w karierze Mike'a?..."
    Na album posypały się gromy. Krytykowano wszystko: od projektu 
okładki, poprzez dobór tematyki, na aranżacjach kończąc. Ze strachem sięgnąłem po 
płytę...
    To co usłyszałem było rzeczywiście sporym zaskoczeniem. 
Ale po kolei. 
Album rozpoczyna spokojna kolęda (nie bójmy się tego słowa) 
Peace On Earth (pierwotnie zatytułowana Nativity), jeden ze spokojniejszych utworów na 
tym krążku. Anielskie chóry, podniosła atmosfera, ładny tekst. Jeśli ktoś do tej pory 
narzekał, że nie może puszczać Oldfielda przy wigilijnym stole (oczywiście poza jego 
aranżacją Silent Night) to w końcu się doczekał. Następnie mamy ulubioną chyba przez 
wszystkich i od początku typowaną na najlepszą kompozycję z tej płyty, Pacha Mama 
(Matka Ziemia), ilustrację epoki Azteków, z motywem fortepianu przywodzącym na myśl 
najlepsze płyty artysty oraz chórkami śpiewającymi wersy azteckich modlitw. Zdecydowanie 
gorzej na tym tle wypada Santa Maria, obrazek z podróży Kolumba, głównie dlatego, 
iż nastrój tej kompozycji zbyt nachalnie przypomina dokonania Vangelisa, ale też i 
sam utwór nie jest najwyższych lotów. Co innego Sunlight Shining Through Cloud - 
utwór traktujący o epoce niewolnictwa, gdzie Pepsi Demacque nie tylko z uczuciem 
recytuje poetyckie wersy autorstwa kapitana Johna Newtona, lecz także znakomicie radzi 
sobie z soulowym refrenem, stylizowanym wręcz na gospel. 
W warstwie aranżacyjnej uwagę przykuwa brzęk kajdanów. 
Kolejna kompozycja jest chyba największym na tej płycie nieporozumieniem - The Doge's 
Palace może jest dobrym utworem tanecznym, ale z pewnością nijak się ma do atmosfery 
weneckiego przepychu. Prędzej już pasuje do widoku kozackiego tańca. A na dodatek ów 
nachalny beat...
Lake Constance - wspaniały, monumentalny pejzaż epoki 
XIX-wiecznego romantyzmu. 
60-osobowa orkiestra smyczkowa i do tego dwa flety... 
Czasem zabrzmi struna gitary klasycznej... Tego utworu nie da się właściwie porównać 
z żadnym innym w twórczości Oldfielda. Chyba, że z Mont St. Michel z płyty Voyager. 
Mastermind, który ilustruje epokę Al'a Capone i prohibicji w 
USA, czyli lata dwudzieste i trzydzieste naszego wieku, miał brzmieć jak "temat z 
filmu z Jamesem Bondem". I tak właśnie brzmi. Duży plus dla sekcji rytmicznej w 
wykonaniu perkusisty Simply Red, Gota Yashiki. Broad Sunlit Uplands to zapis tragedii 
drugiej wojny światowej. Dobry, choć chyba każdy z nas pewnie słyszał tysiące innych, 
nierzadko lepszych. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że czegoś tutaj brakuje... Jest 
wzruszająca partia fortepianu, wycie syren, strzały z karabinu. W końcu śliczna fraza 
harmonijki, instrumentu prawie nie spotykanego u Mike'a, a chyba jak żaden inny nie 
kojarzącego się z filmami wojennymi, gdzie strudzeni żołnierze grywali na niej w chwilach 
wolnych od walki. Szkoda, że zabrakło fragmentów przemówień Churchilla. I że utwór 
ten nie trwa choć odrobinę dłużej...
Fanom Amaroka przypadł do gustu Liberation, ponieważ rytm 
pojawiający się w tym utworze jest typowy dla muzyki Oldfielda i do złudzenia przypomina 
ten z płyty Amarok. Sama kompozycja, ozdobiona recytacją pamiętników Anny Frank 
(w wykonaniu dziesięcioletniej Grety Oldfield), opisuje narodziny nowej ery - ery 
cyfrowej komunikacji i dominacji mediów. Amber Light wybiega zaś w przyszłość - 
pierwotnie miał to być ostatni utwór na tym albumie. Rzeczywiście, przepełniony jest 
nadzieją i radością, co potęguje partia chóralna w wykonaniu czarnoskórych muzyków 
(podobna nieco do niektórych fragmentów The Songs Of Distant Earth), a także radosne 
solo gitarowe Oldfielda, chyba najdłuższe ze wszystkich na płycie...
Ostatnia, tytułowa kompozycja, to zlepek wszystkich motywów 
plus dodatki w stylu dyskotekowym. Niestety, kto miał nadzieję, że incydent z Ibizą nie 
zostawił trwałych śladów w twórczości Mike'a, mylił się. Mamy więc powtórkę z Tubular 
Bells III, tyle, że w o wiele gorszym wydaniu. To, co na tamtym albumie mogło wydawać 
się świeże, czy awangardowe, tu po prostu razi. I nie pomoże tu żaden słynny DJ prosto ze 
słonecznej Hiszpanii, ani pseudo-ekspresyjna partia gitary elektrycznej. Jedyne co 
zapada dłużej w pamięć, to ładna fraza fortepianu gdzieś w środku utworu. To chyba 
jednak trochę za mało...
Trudno się dziwić rozczarowaniu publiczności. The Millennium 
Bell w żadnym razie nie jest najlepszym dziełem tego artysty, a jedynie jego próbą 
podsumowania kilku wydarzeń mijającego tysiąclecia. Dobór tych epizodów jest sprawą 
twórcy i trudno mu coś narzucić, choć to nie luźna konstrukcja jest tu chyba największą 
wadą. Przede wszystkim mało jest w tej płycie spójności, przemyślenia, dopracowania. 
Szkoda, że została nagrana w takim pośpiechu. I że nie trwa choć trochę dłużej. 
Przecież nawet największy geniusz nie jest w stanie streścić paruset lat historii w 
45 minut...