Trudno powiedzieć jaki cel przyświecał firmie Virgin przy montowaniu składanki pt. 
Elements - The Best Of Mike Oldfield. Artysta zakończył już prawie dwudziestoletni 
okres współpracy z wytwórnią i 
podpisał nowy kontrakt z Warner Brothers. Można się więc było spodziewać, że Virgin będzie chciała 
jakoś podsumować ten okres, a przy tym zarobić na utworach Mike'a jeszcze trochę pieniędzy. Jednak 
tę funkcję doskonale spełniała wydana w tym samym okresie czteropłytowa składanka pod tym samym 
tytułem. Można się więc domyślać, iż tą "miniaturową", jednopłytową wersję wydano kierując się 
dodatkowymi zyskami lub mając na uwadze tych słuchaczy, których nie stać na zakup bogato wydanej 
wersji.
    Zacznijmy od niezbyt trafnie dobranego tytułu. Mając na uwadze jak 

wszechstronnym muzykiem jest Oldfield, każde wydawnictwo zatytułowane 
The Best Of musi 
wzbudzać kontrowersje. Bowiem każdy, kto zetknął się z jego muzyką zdaje sobie sprawę, że trudno 
rozsądzać, który z utworów jest gorszy, lepszy, czy "najlepszy". 
    Jeśli chodzi o zawartość muzyczną płyty to najkrócej można oddać ją 
stwierdzeniem "groch z kapustą". Są tu bowiem wycinki z różnych okresów twórczości Mike'a, które 
zostały zapewne zgrane tak, aby całości słuchało się "lekko, łatwo i przyjemnie". Zaczyna temat z 
Tubular Bells, w pewnej chwili wycisza się i pojawiają się przeboje singlowe: 
Family Man, 
Moonlight Shadow, następnie świeży 
wówczas 
Heaven's Open, a po nich 
Five Miles Out, 
To France oraz 
Foreign Affair. 
Potem 
In Dulci Jubilo, miniatura z wczesnych lat twórczości i znów wracamy do piosenek: 
Shadow On The Wall oraz 
Islands. Jest też 
Etude z 
The Killing Fields a w 
chwilę później spore zaskoczenie, bowiem znalazł się na tej składance remiks 
Sentinela, 
tematu z 
Tubular Bells 2, czyli płyty nagranej już dla Warnera. Oprócz tego mamy jeszcze 
dwa starsze fragmenty: początek 
Ommadawn oraz zakończenie czwartej części 
Incantations. 
Miłym akcentem jest fragment 
Amaroka; co ciekawe, wybrano (raczej nieświadomie) akurat ten 
moment, gdy w tle rozlega się "Fuck off R.B." w alfabecie Morse'a... Album kończy miniaturka 
Portsmouth.
    Podsumowując, można powiedzieć, że jest to jedna z tych płyt, której 
dobrze się słucha stojąc w samochodowym korku lub jadąc tramwajem do pracy. Nie można jednak 
zapomnieć o podstawowej jej zalecie: idealnie nadaje się dla początkujących słuchaczy i to właśnie 
im głównie polecałbym tą składankę. Szybkie, acz przebojowe "streszczenie" kariery Mike'a 
(oczywiście mocno uproszczone), sprawi, że wielu słuchaczy usłyszawszy fragment którejś z płyt 
zapragnie poznać ją w całości. A stąd już krótka droga do pokochania jego muzyki...