Odkrywanie Dzwonów
 
Mój pierwszy kontakt z Dzwonami Rurowymi nie wypadł okazale, utwór początkowo nie przekonał 
mnie do siebie. Ta ocena wynikła z dwóch przyczyn: mojego nie do końca wyrobionego gustu muzycznego 
(młodość oraz fakt, że wówczas znałem tylko kilka albumów z dorobku Mike'a), a także z bezpośrednie 
porównania do "następcy" - Tubular Bells 2. Obie przyczyny z czasem straciły rację bytu. Pierwsza - wiadomo. 
Z czasem poznawałem coraz więcej dzieł Mike'a, lepiej rozumiałem jego muzykę. W przypadku drugiej elementy, 
które poczytywałem za słabą stronę albumu okazały się jej głównymi zaletami. Nie da się przecież ukryć, że w 
porównaniu do Tubular Bells 2 pierwsze Tubular Bells sprawia miejscami wrażenie utworu niedopracowanego, 
chropowatego, miejscami granego jakby niepewnie. W tym jednak tkwi jego siła. Trzeba po prostu wczuć się 
w "drżący" klimat dzieła. Po dłuższym czasie można zdać sobie sprawę jak wiele uczucia tkwi w tym dziele; 
nieuchwytne coś, użyję prostych słów, chwytającego za serce. Owe "coś" trudno już znaleźć w Tubular Bells 2.
Co jeszcze stanowi o urodzie tego utworu? Oczywiście piękne melodie, bogactwo instrumentów, ich pomysłowe 
zastosowanie - to słychać od razu. Temat otwierający kompozycję stał już się niewątpliwie skarbem kultury 
światowej: jest to jedna z tych melodii, po której wysłuchaniu każdy mówi: "Gdzieś już to słyszałem...". 
Tenże temat z czasem staje się coraz bogatszy, dołączają kolejne instrumenty, ta sama melodia nabiera nowego 
brzmienia. Zastosowanie tej techniki (wzbogacania jednej melodii kolejnymi instrumentami) pojawia się w całym 
utworze, włącznie ze sztandarowym tegoż przykładem - finałem części pierwszej, gdzie każdy instrument jest 
zapowiadany przez mistrza ceremonii. Inną cudowną cechą konstrukcji "Dzwonów" jest układ melodii: początek 
spokojny, z czasem muzyka ewoluuje w stronę dynamicznego finału części pierwszej. Tenże bogaty, multinstrumentalny 
fragment zostaje pod koniec "rozładowany" spokojna partią jednej gitary. Część druga zaczyna się również spokojnie, 
jakby nawiązując do końcówki części pierwszej. Z czasem jednak muzyka staje się coraz cięższa, mroczniejsza, pojawiają 
się bębny, gitary basowe, w końcu nawet ryk jaskiniowca (w tej roli, a jakże, sam Oldfield). I potem znowu rozładowanie, 
oczyszczenie: piękna, smutna melodia w wykonaniu dwóch gitary i organów, która po paru minutach przechodzi w radosny taniec 
ludowy. Podobny schemat (z pewnymi modyfikacjami) będzie Mike z powodzeniem wykorzystywał w kilku swoich następnych kompozycjach.
 
Warto też pamiętać, że TB mają również swoją wartość historyczną. Mike przez trzy lata próbował bezskutecznie opublikować 
to dzieło, co i rusz spotykając się z odmową firm wydawniczych. Nie tracił jednak wiary, bo wiedział, że stworzył coś nowego, 
wyznaczył nowy szlak. Jako pierwszy miał odwagę wydać tak długi utwór instrumentalny, gdzie główną rolę odgrywały instrumenty 
nie-klasyczne (i chwała mu za to - nagrana później "Orchestral Tubular Bells", to okazała się tylko cieniem oryginału). 
Wytrwałość się opłaciła - album został bardzo dobrze przyjęty przez słuchaczy (pięć lat na liście przebojów, sporo z tego okresu 
na jej czele; do dziś sprzedano dwadzieścia milionów kopii), jak i przez krytyków. Co najważniejsze, jest dobrze przyjmowany 
do dziś - uznaje się go wręcz za klasykę współczesnej muzyki.
Wojtek Bazyli Kuśmierek